Wycie nad profesjonalizacją łowiectwa

Zwierzęta łowne nie od wczoraj wchodzą do miast i niekiedy spotykane są w miejscach, w których zupełnie nie spodziewalibyśmy się saren, jeleni, lisów czy dzików. Taka właśnie sytuacja miała miejsce ostatnimi czasy w Poznaniu, gdzie na Wyspie Katedralnej zauważono sarnę, która koniec końców została uśmiercona.

Okazję uderzenia w myśliwych, choćby na wyrost, natychmiast wykorzystała Gazeta Wyborcza, w której 21 sierpnia ukazał artykuł „Sarna zabłąkała się w Poznaniu. Świadkowie wezwali pomoc, łowczy przyjechał i ją zabił”. Niespecjalnie nawet zaskakuje tytuł, sugerujący, że to myśliwy stał za zabiciem biednej, oczekującej na pomoc sarenki, wszak ostatnie czego oczekujemy od znanego z nietolerancji i venatofobicznego podejścia medium, to obiektywność w sprawach łowieckich. Istotne jest jednak coś innego.

Otóż, obszar na jakim odstrzelono sarnę należy do obwodu łowieckiego numer 175 w woj. Wielkopolskim. Dzierżawcą tego obwodu jest KŁ nr 2 Ratusz z Poznania, jednak według informacji, do których dotarła Fundacja Instytut Analiz Środowiskowych odstrzału nie dokonał żaden z członków wyżej wymienionego koła, lecz zatrudniony przez Poznań Łowczy Miejski.

Dlaczego o tym wspominamy? Osoby przeciwne polowaniom, w tym w zwłaszcza związane z organizacjami antyłowieckimi, ale również dziennikarze pracujący w venatofobicznych mediach od dłuższego czasu upierają się, że problemem łowiectwa w Polsce jest to, że zajmują się nim pasjonaci, a nie profesjonaliści. Jakimś bowiem niezrozumiałym sposobem decyzje dotyczące odstrzału miałyby być bowiem lepsze, gdy osoba, która je wykonuje, pobiera za to wynagrodzenie.

Tymczasem przykład z Poznania pokazuje, że forsowane przez venatofobów rozwiązanie nie odpowiada nawet im samym. Mamy oto przykład, gdzie wyłoniony na drodze przetargu zawodowy łowczy, wynagradzany przez miasto i oddelegowany do zajmowania się sprawami jak opisana w artykule, jest poddawany krytyce. W tym wypadku podważa się nie tylko jego ocenę stanu i dalsze rokowania dla zwierzęcia, ale również decyzje innych funkcjonariuszy, którzy biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności zadziałali zgodnie z procedurami i przekazali sprawę osobie, która na terenie miasta odpowiada za sprawy związane ze zwierzyną czyli właśnie Łowczemu Miejskiemu.

Sytuacja ta obrazuje, że środowiska venatofobiczne, negując myśliwych oraz ich rolę, nie są w stanie działać konstruktywnie i przedstawić alternatywnego rozwiązania, które potem zaakceptują. W rzeczywistości nie satysfakcjonują ich nawet ich własne pomysły. Ewentualna profesjonalizacja łowiectwa poprzez zakończenie działalności myśliwych-pasjonatów i działanie wyłącznie łowczych miejskich, gminnych, wiejskich, powiatowych czy jakichkolwiek innych, niczego tak naprawdę zaś nie zmienia, a jedyna różnica polega na odpływie pieniędzy z budżetu publicznego.

Pozostaje również pytanie, dlaczego Filip Siuda (autor artykułu) ani razu nie użył prawidłowej nazwy stanowiska „Łowczy Miejski”, posługując się zamiast tego samym określeniem „łowczy”, które w powszechnym użyciu kojarzone jest z myśliwymi? Mamy nadzieję, że był to zbieg okoliczności i że wcale nie chodziło o celową manipulację opinią publiczną, a następnym razem pisząc artykuł o tego typu zdarzeniu autor podkreśli, że przedstawia działania nie hobbysty-amatora, lecz profesjonalisty zatrudnionego przez samorząd, dokładnie tak jak tego oczekiwali venatafobowie!