Wilki w Wyborczej – informacja tym razem prawdziwa

W walentynkowym wydaniu Gazety Wyborczej po raz kolejny zagościł temat wilków, które linia programowa GW nakazuje przedstawiać jako zwierzątka przyjazne człowiekowi i służące całemu środowisku, oraz temat myśliwych, którzy z kolei mają być krwiożerczymi bestiami, bez skrupułów niszczącymi przyrodę. Mimo więc dość wyraźnej tendencyjności tekstu, jego autor, skądinąd znany i szanowany naukowiec prof. Rafał Kowalczyk, przedstawił sporo informacji obalających popularne mity, obiektywnie ukazując problem związany z aktualnym stanem populacji tytułowego gatunku.

Bronimy myśliwych, wspieramy łowiectwo, walczymy z mową nienawiści w Internecie.
Chcesz pomóc? Wpłać i pomóż nam działać dalej!

5 zł lub więcej na:

Patronite.pl | Zrzutka.pl | Przelew lub dowiedz się więcej >>

I tak autor bez krygowania się zaznacza, że każdy wilk zabija około 40 sztuk zwierząt kopytnych w skali roku, co w praktyce oznacza, że każda rodzinna wataha zabija rocznie kilkaset zwierząt. Przekładając to na wyraźnie zaniżoną liczbę wilków, którą posługują się miłośnicy tego gatunku, otrzymujemy wynik 80000 – 120000 zwierząt zabitych przez wilki rocznie. Czy to dużo czy mało? Odpowiedź zależy w dużej mierze od tego, na ile ta sytuacja dotyka samego zainteresowanego. Z perspektywy mieszkańców miast liczby te są tak samo abstrakcyjne jak same wilki, które widzi tylko w TV lub w internecie. Jednak z perspektywy hodowcy, którego stado jest regularnie nawiedzane przez lokalną watahę drapieżników, kwestia ta wygląda zupełnie inaczej. Podobnie jak w oczach mieszkańców wsi, którzy muszą zbierać pozostałości po swoich pupilach, próbujących pilnować obejścia.

I tu przechodzimy do drugiej kwestii którą zdiagnozował prof. Kowalczyk, stwierdzając że nie ma potrzeby liczyć wilków. W zasadzie należy się z tym zgodzić, bo liczenie miałoby sens wtedy, gdyby określono wartość docelową populacji, tak jak to robiono ponad dekadę temu. Niestety, kiedy liczba wilków osiągała planowaną wartość, ta natychmiast ulegała podniesieniu, aż w końcu – aby skończyć z tą fikcją – zaniechano liczenia w ogóle. W efekcie od lat nie znamy prawdziwej liczby wilków w Polsce. Jednak nawet gdybyśmy ją poznali, w praktyce niewiele by to zmieniło. Może jedynie poza tym, że dowiedzielibyśmy się – w ujęciu matematycznym – jak dużą presję wilków wytrzymują obecnie człowiek i środowisko. Tu jednak skalę zjawiska najlepiej obrazują dane gromadzone przed Dyrekcję Ochrony Środowiska: jeśli chodzi o tzw. incydenty z udziałem wilków, to na samym Podkarpaciu w 2018 r. zarejestrowano ich 5, podczas gdy w 2022 r. było ich już 151.

W ten sposób dochodzimy do finalnej tezy, płynącej z tekstu prof. Kowalczyka: obecna sytuacja jest w istocie próbą wiwisekcji (eksperymentu na żywym organizmie), której naukowcy związani z badaniami wilków poddają polskie społeczeństwo, próbując ustalić granice ludzkiej tolerancji. Autor trafnie konstatuje, że chodzi o społecznie akceptowalny poziom liczebności tego gatunku. Szkoda jednak, że zabrakło uściślenia o którą cześć społeczeństwa ma chodzić: tę z dużych miast, czy tę, która przez brak polityki gospodarowania wilkami musi borykać się z nimi na co dzień. A bez tego cały tekst jest jak gazeta, w której się ukazał – nakazuje innym żyć w zagrożeniu, samemu zachowując bezpieczny dystans.

Na zakończenie ostatnia uwaga, nawet niespecjalnie krytyczna: otóż autor konkluduje, że co roku 150 wilków ginie z rąk kłusowników. Progres populacji pokazuje, że taki ubytek nie wpływa na nią ani hamująco, ani tym bardziej nie prowadzi do jej regresu. W okresie, kiedy wilki były gatunkiem łownym pozyskiwano średnio 94 sztuki rocznie (dane za S. Pierużek-Nowak). Gdyby więc zamiast ostentacyjnie walczyć z przywróceniem polowań na ten gatunek, ustalić limit jego pozyskania na poziomie podanym przez R. Kowalczyka, pozwoliłoby to rozładować społeczne niepokoje, a wilki zyskałyby w myśliwych sprzymierzeńca, zainteresowanego posiadaniem tak atrakcyjnego gatunku w swoich łowiskach.